Wypatruję znaku,
Słodka, gęsta czekolada przed wejściem na dziedziniec Wawelu. Mijają mnie ludzie z przewodnikami w dłoniach, grupy młodzieży z przewodnikiem opowiadającym o zamkowym wzgórzu, piechurzy z aparatami o otwartych obiektywach. Siadam pod parasolami, wzrok ślizga się po ścianie obrośniętej wiosenną kiczowatością zielenią. W drzwiach kawiarni cichutko stanęła pani, nie przeszkadza w mojej kontemplacji otoczenia, czeka aż zerknę na nią. Uważna, uśmiecham się na widok jej subtelnej uważności, sprawia mi ogromną przyjemność. Czekolada będzie cynamonowa 🙂
Wyprawa uważności, wypatruję znaku. Jakiś etap się zakończył, osiągnęłam to, co zamierzałam. Któż nie ma takich chwil, gdy zastanawia się jaki będzie następny etap, do czego przygotowywały mnie wszystkie wydarzenia, które w takim tempie następowały po sobie. Chwila zatrzymania, przypomnienia sobie co jest najważniejsze, by umieścić to znów przed sobą, jak filtr myśli, słów, zdarzeń i decyzji.
Pamiętam moją pierwszą samotną wyprawę w góry. Piastowałam wtedy odpowiedzialne i angażujące na wszystkich płaszczyznach stanowisko dyrektora dużej placówki kulturalnej, bo w dzisiejszym świecie komercji placówka kulturalna zatrudniająca 20 osób to bardzo duża placówka. Dojeżdżałam do pracy busem, a tam kierowca, pan Andrzej, który nic tylko słuchał swojej ukochanej muzyki. Ja po swoich latach studiów i dodatkowych naukowych szaleństw, stanowiska, mądrości i zaradności nawet nie wiedziałam kim na prawdę jestem, zagoniona zobaczyłam z przerażeniem jak życie ucieka mi spod palców, a ja nawet nie wiem jaki smak lodów lubię, bo zawsze wybierałam te, które lubił ktoś mi bliski. Samotna wyprawa w Tatry ustanowiła nowe cele, wszystko zmieniłam w swoim życiu, kto by pomyślał, że impulsem będzie złość na kierowcę, który słuchał – głośno zbyt – muzyki, której ja nie mogłam znieść. Należałby się Andrzejowi oddzielny artykuł za jego zasługę.
Wczorajszego poranka już wszystko we mnie nastawione było na dzisiejszy dzień. Szłam raźno do pracy, a tu niezwykłe spotkanie na styku rzeczywistości. Naprzeciwko szedł człowiek- uderzał palcami o wieczko małej puszki, wyglądał jak kloszard, ale sprawiał wrażenie idącego do pracy. Wśród moich małych dziwactw jest i takie, że mijając żebraków, pijaków, kloszardów, przymykam oczy. Nie chcę patrzeć na ich powierzchowność. Zmrużyłam oczy, a do moich uszu dobiegł dźwięk bębnienia i jeszcze jeden, zaskakujący. Mój kloszard mruczał jak indiański szaman. Pod powiekami zapłonął ogień i ujrzałam indiańskiego wojownika czy szamana tańczącego w rytm bębnów. Wrażenie było zaskakujące.
Wypatruję znaku
Słodki smak czekoladowego cynamonu gaśnie na moim podniebieniu. Za chwilę wejdę na dziedziniec, pokłonię się dawnym słowiańskim królom, wstąpię w pole czakramu ziemi. Za chwilę…
Jeszcze chwila przygotowań, by odczuć w pełni, być może odczytać wskazówkę. Czuję, że trzeba przygotowania. Pamiętam jak pierwszy raz pozwoliłam sobie na taniec dookoła ognia po rytuale chodzenia po ognistej ścieżce. Towarzyszyła mi młoda dziewczyna. Moje pląsanie dookoła dogasającego ogniska wywołało w niej torsje.
W głowie mam indiańskie bębny i dźwięk organów z porannej mszy w kościele świętego Szymona. Dziadek, którego nie znałam miał na imię Szymon. Tutaj też w ołtarzu głównym – lustro, jak u Dominikanów w Lublinie. Patrzysz w nie i widzisz złocone organy nad wejściem, zbliżasz się coraz bardziej i bardziej, aż zobaczysz – własne odbicie. Z oddali wskazanie na wskazówki, z bliska – własne odbicie, hmmm … a ja wypatruję znaku.
Wspominam warsztat z biomasażu, zastanawiam się nad swoimi dłońmi, nad dotykiem, którym z taką łatwością i chęcią obdarowuję ludzi. Jak pies myśliwski wyczuwam bolące miejsca i tam wkładam palce. Czy to normalne? W dobie podejrzeń o molestowanie, uwodzenie, związki pomiędzy kobietami, ja dotykam bez zahamowań. Co gna mnie do masaży? Pamiętam jak po pierwszym kursie szukałam okazji do masowania, ciekawiła mnie różnorodność ciał, zastanawiało zainteresowanie nawet tymi zniekształconymi chorobą, starymi, chudymi, grubymi ciałami. Żadnych oporów w dotykaniu, żadnych negatywów w odbiorze, tylko pragnienie masowania, przyjemność czucia rozluźniania się napięć pod wpływem mojego dotyku. Radość ze słów – „Pani ma takie ręce… takie kochane” . Czym jest ta pasja, która każe wyruszać w drogę, niedosypiać, pracować ponad siły nie oglądając się na bilans zysków i kosztów, czym to jest i do jakiego celu mnie prowadzi? „Pozwólcie mi się nie określać…” – jak śpiewa Jurij. Może to klucz i dla mnie.
Zaludniło się wokół mnie, dwie zakonnice i ojciec jednej z nich spałaszowali już swoje przysmaki i odeszli, czas i na mój ruch bliżej dziedzińca.
Dziedziniec tonie w słońcu, ściana wskazywana przez przewodników jako najbliższa energii czakramu – obstawiona ludźmi. Jeszcze tam nie podejdę. Okrążam dziedziniec trzymając się strefy cienia, nie wzięłam ze sobą w podróż ani okularów przeciwsłonecznych, ani kapelusza, tak jak planowałam. Planowałam wyglądać zjawiskowo, więc może lepiej, że zapomniałam. Na dziedzińcu stoją ławki – te bliżej wejścia są okupowane, te dalej – zupełnie puste. Układam się na jednej z nich, nagła senność mnie ogarnia. Owijam pasek torebki wokół nadgarstka, układam ją pod głową i pozwalam na opadnięcie powiek. Jest samo południe. Przestrzeń wypełnia gwar zwiedzających, odbija się pogłosem od ścian, rozprasza na obłościach kolumn, gdzieniegdzie odgłos gołębia, choć Wawel najeżył się na nie nieprzyjaźnie, a raczej na ich żrące kupy. Wszystkie gzymsy wypełnione sterczącymi pręcikami. Wyraźnie słyszę śpiew szpaka i jeszcze dalej – skowronka? Skowronek, hmmm. Ludzie przepływają przez dziedziniec, ich odgłosy zbliżają się i oddalają, pędzą w planie zwiedzania, jak dotychczas i ja robiłam.
Senność odsuwa intensywność tych bodźców, zerkam na miejsce mocy, ludzie tam też przepływają, na chwilkę dotykając ściany, spodziewając się natychmiastowego czucia, wypełnienia energią ziemi jednym dotykiem – jak dotyk świętego lub jego relikwii. Uważność moja odpływa, oddech przybiera senny rytm. Słyszę zegar wybijający kwadranse. Już trzeci raz.
Teraz jestem gotowa. Podchodzę do schodów, kobieta siedząca tam od dłuższego czasu podnosi się i odchodzi, jakby ustępując mi miejsca, siadam na półokrągłym kamieniu posadzki, na czerwonym sweterku, po turecku, oddech mam wyrównany, świadomość „na skraju snu”, patrzę na powierzchnię kolumny przede mną, na pęknięcie na sklepieniu. Nie zamierzam udawać, że przysiadłam tu na chwilkę, mimochodem, dla odpoczynku, nie zamierzam zerkać po twarzach osób przechodzących, pozwalam by powieki opadły, a kręgosłup się wyprostował. Ani śladu senności. Słyszę rozmowy, odgłosy nóg, przydźwięk jakiegoś urządzenia do klimatyzacji i wiatru zaglądającego pomiędzy kolumny. Za każdym razem, gdy otwierają się drzwi, chłód wnętrz zamkowych omiata mi kark. Wszystko odbieram wyraźnie i nic mnie to nie dotyczy. Myśli się wyciszyły, pozwalam sobie po prostu być.
Zegar wydzwonił pierwszy kwadrans. Poczułam wyraźne mrowienie w pośladkach i udach, wyraźny impuls z pęcherza. Z całą pewnością nigdzie stąd się teraz nie ruszę. Poczułam się głodna – wspina się więc wyżej. Następny kwadrans się oddzwonił. Poczułam ból pleców. Grzegorz w takich przypadkach mawia: „Przeczekaj nieodparty przymus zmiany pozycji, nie rób nic”. Z kolejnym wydechem rozpływa się i to wrażenie. Owiewają mnie dwa strumienie powietrza: gorący znad upalnego dziedzińca i chłodny z głębi komnat. Drapanie w gardle i chęć kichnięcia. Bardzo lubię kichać. Nie tym jednak razem. Pulsuje mi czoło pomiędzy brwiami i kąciki ust leciutko unoszą się do góry. Dokładnie słyszę wszystko dookoła, gwar zupełnie mi nie przeszkadza, nie obchodzą ludzie opowiadający o działaniu czakramu. Doświadczam siły i uśmiechniętego spokoju.
Zaczyna padać deszcz, dziedziniec wyludnił się, znudziły mi się energetyczne doświadczenia – wyciągam książkę. Kto by pomyślał – rozwiązania często są tak blisko nas.
Kraków taki spokojny i silny